Pogromca wągrów | Oczyszczające plastry na nos

Odkąd pamiętam zaskórniki w postaci wągrów towarzyszyły mi zawsze. Było to widoczne zwłaszcza w okolicach nosa. Wypróbowałam już wiele produktów, ale większość z nich niestety dawała efekty krótkotrwałe i doraźne. Ostatnio będąc w Biedronce skusiłam się na oczyszczające plastry na nos Purederm. Produkt kupiłam po prostu z czystej ciekawości i  głównie z polecenia innych blogerek. Szczerze mówiąc to już dawno przestałam wierzyć, że istnieje magiczny środek, aby się pozbyć wągrów. Pogodziłam się z myślą, że nie istnieje metoda, która uwolni nas ostatecznie od wągrów. Zużyłam jedno opakowanie, w kolejce czeka drugie, a ja nadal mam mieszane uczucia jeśli chodzi o ten produkt.



Plastry umieszczone są w estetycznym kartoniku. Znajduje się tam sześć plastrów, a każdy z nich zapakowany jest w osobną folię. Sama aplikacja jest banalnie prosta. Wyciągamy plaster, zwilżamy nos wodą, dokładnie przyklejamy, a po upływie określonego czasu odrywamy. Plastry solidnie się trzymają i nie odklejają się samoistnie. Posiadają mocny, intensywny i w moim odczuciu nieprzyjemny zapach. Da się jednak wytrzymać zalecane przez producenta piętnaście minut. Samo zrywania plastra nie należy do najprzyjemniejszych doznań i raczej nie polecałabym tego zabiegu osobom z cerą wrażliwą i naczynkową.



Przewagą tego produktu jest to, że nie wymaga od nas nakładu pracy, a od innych kosmetyków odróżnia je to, że działają niemalże natychmiastowo. Po zerwaniu plastra widoczne są na nim zaskórniki. Po pierwszym użyciu byłam naprawdę zadowolona. Być może wynikało to z tego, że pory były bardzo zanieczyszczone. Z każdą kolejną próbą nie było już tak dobrze. Wągry był usuwane tylko częściowo, a to pozwoliło mi zauważyć, że plastry nie radzą sobie z większymi zaskórnikami. Być może efekt jest zauważalny gołym okiem, ale jest on chwilowy i tymczasowy. Myślę nawet, że przy regularnym stosowaniu nie osiągnęłabym satysfakcjonującego efektu.

Żel stopniowo rozjaśniający włosy | L'Oreal Paris Casting Sunkiss

L'Oreal Casting Sunkiss żel rozjaśniający to produkt, który już jakiś czas temu pojawił się w drogeriach. To specyfik, którego działaniem jest głównie stopniowa zmiana koloru z zachowaniem kontroli uzyskanego efektu. Według producenta to świetny sposób na naturalny efekt słonecznego pocałunku i letniego rozświetlenia. Wzbogacony jest odżywczym olejkiem kameliowym znanym ze swoich właściwości pielęgnacyjnych. Można go stosować zarówno na całe włosy lub na wybrane pasma. Aby wzmocnić efekt zalecane jest użycie suszarki lub eksponowanie włosów na słońce. Produkt zalecany jest osobom, które mają naturalne włosy. Nie nastawiałam się na jakieś spektakularne efekty, bo liczyłam się z tym, że produkt nie jest przeznaczony do farbowanych włosów.  Od kilku lat farbuję włosy w odcieniach jasnego blondu, a jak wiadomo włosy blond mają tendencję do żółknięcia jak i zarówno wypłukiwania koloru. Nie byłabym sobą gdybym jednak nie sprawdziła jak ten żel zachowuje się farbowanych włosach. Po kilku użyciach okazało się, że jest to świetny sposób na odświeżenie koloru i alternatywa dla zbyt częstego farbowania włosów.


Bardzo podoba mi się szata graficzna produktu. Przyjemna dla dla oka i utrzymana w ładnej kolorystyce. Po otwarciu ukazuje nam się tubka stojąca na głowie. Jest ona bardzo wygodna i dozuje odpowiednią ilość produktu. Produkt nie bez powodu nazywany jest żelem rozjaśniającym, bo jego konsystencja ma właśnie taką postać. Nakłada się go łatwo i bezproblemowo. Szkoda, że do zestawu nie są dołączone rękawiczki ochronne. Ja zapomniałam o ich zastosowaniu, ale na szczęście obyło się bez jakichkolwiek podrażnień. Zapach w moim odczuciu jest bardzo przyjemny, ale wyczuwam w nim trochę chemiczną woń. Podejrzewam, że dla wrażliwców może okazać się zbyt mocny i drażniący. Dla mnie jest on nieuciążliwy, a kwiatowo - owocowa woń przypadła mi do gustu. Zapach utrzymuje się na włosach do następnego mycia.



Pierwszy raz zaaplikowałam żel na suche włosy robiąc próbę na kilku pasmach, bo tak naprawdę nie wiedziałam do końca czego mogę się spodziewać. Po udanej próbie nałożyłam go na większej ilości włosów, a żel bardzo dobrze poradził sobie z odświeżeniem koloru na całej długości włosów. Efekt jest bardzo naturalny. Dla mnie to świetne rozwiązanie między kolejnym farbowaniem włosów. Uzyskuję dzięki niemu odświeżony kolor włosów i najważniejsze, że nie posiada on żółtych tonów. Nie zauważyłam, aby żel zniszczył włosy, a ich kondycja pozostała taka sama jak przed użyciem. Mimo wszystko zalecałabym zachować ostrożność, zwłaszcza jeśli Wasze włosy są mocno zniszczone. Ja raczej nie powrócę do tego produktu ponieważ mam włosy długie i gęste, a żelowa formuła nie jest zbyt wydajna. Z pewnością mogę jednak polecić ten produkt osobom, które posiadają naturalne włosy w bardzo dobrej kondycji i chcą za pomocą tego produktu włosy subtelnie rozjaśnić, stworzyć efekt włosów muśniętych słońcem czy też ombre.

Innowacyjna maskara | Maybelline Mega Plush

Mega Plush to najnowszy tusz do rzęs Maybelline New York. Od lat jestem wierną fanką, a do ich tuszy wracam regularnie. W tym czasie przez moją kosmetyczkę przewinęły się już chyba wszystkie maskary tej firmy. Tusz do rzęs i podkład to kosmetyki bez których nie wyobrażam sobie makijażu. Zazwyczaj stawiam na podkreślone oczy i bardziej stonowane usta, dlatego lubię lubię kiedy moje rzęsy są podkreślone, wydłużone i pogrubione. Niestety tusz o formule żelu - musu i jego unikalna, ruchoma szczoteczka nie do końca trafiają w moje upodobania.



Nowy tusz do rzęs przyciąga wzrok już samym opakowaniem. Zamknięty jest w turkusowym opakowaniu, który kształtem niewiele różni się od maskar z serii Volume Express. Tusz zaskoczył mnie swoją szczoteczką już po pierwszym użyciu - niekoniecznie jednak pozytywnie. Jej charakterystyczną i odróżniającą cechą od innych maskar jest giętka szczoteczka umieszczona na elastycznej rączce. Na początku ciężko się do niej przyzwyczaić, ale po dłuższym czasie też nie ułatwia współpracy. Osobiście miałam problemy z przywyknięciem do niej i przyzwyczajeniem się. Przeszkadza mi trochę, że nie można jej docisnąć do samego końca przez co mam wrażenie, że nie jest zbyt precyzyjna i ciężko dotrzeć do najkrótszych włosków. Niby jest elastyczna, ale pojawia się problem z dotarciem do nasady rzęs i wyczesaniem ich tak, aby osiągnąć satysfakcjonujący efekt.


Jeśli chodzi o konsystencję to od samego początku nie była gotowa do użycia i utrudniała malowanie rzęs. Piszę o tym, bo szczerze mówiąc nie znoszę uczucia gdy chcę coś używać,a nie mogę. Taka a nie inna konstrukcja opakowania sprawia, że szczoteczka nabiera zbyt dużą ilość tuszu. Jest go zbyt dużo, aby pokryć rzęsy i jednocześnie też musimy zmagać się z jego nadmiarem. Kolor jest głęboki, intensywny i nasycony. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie  trwałość. Tusz przez cały dzień dzielnie trzyma się na swoim miejscu. Nic się nie obsypuje i nie kruszy. Wytrzymuje na rzęsach w idealnym stanie przez cały dzień. Z łatwością się zmywa, zresztą jak każda maskara tej firmy - zarówno mleczkiem jak i płynem micelarnym. Maskara Maybelline New York swoim działaniem mnie nie zawiodła, ale od razu muszę napisać, że nie zachwyciła. Podczas malowania rzęsy wyginają się na wszystkie strony i ciężko jest je dokładnie rozdzielić. Być może jest to wina charakterystycznej i dość specyficznej szczoteczki, która mam wrażenie, że nie jest zbyt dokładna i dopracowana. Efekt końcowy być może nie wygląda najgorzej, ale mnie nie zachwyca.