Pogromca wągrów | Oczyszczające plastry na nos

Odkąd pamiętam zaskórniki w postaci wągrów towarzyszyły mi zawsze. Było to widoczne zwłaszcza w okolicach nosa. Wypróbowałam już wiele produktów, ale większość z nich niestety dawała efekty krótkotrwałe i doraźne. Ostatnio będąc w Biedronce skusiłam się na oczyszczające plastry na nos Purederm. Produkt kupiłam po prostu z czystej ciekawości i  głównie z polecenia innych blogerek. Szczerze mówiąc to już dawno przestałam wierzyć, że istnieje magiczny środek, aby się pozbyć wągrów. Pogodziłam się z myślą, że nie istnieje metoda, która uwolni nas ostatecznie od wągrów. Zużyłam jedno opakowanie, w kolejce czeka drugie, a ja nadal mam mieszane uczucia jeśli chodzi o ten produkt.



Plastry umieszczone są w estetycznym kartoniku. Znajduje się tam sześć plastrów, a każdy z nich zapakowany jest w osobną folię. Sama aplikacja jest banalnie prosta. Wyciągamy plaster, zwilżamy nos wodą, dokładnie przyklejamy, a po upływie określonego czasu odrywamy. Plastry solidnie się trzymają i nie odklejają się samoistnie. Posiadają mocny, intensywny i w moim odczuciu nieprzyjemny zapach. Da się jednak wytrzymać zalecane przez producenta piętnaście minut. Samo zrywania plastra nie należy do najprzyjemniejszych doznań i raczej nie polecałabym tego zabiegu osobom z cerą wrażliwą i naczynkową.



Przewagą tego produktu jest to, że nie wymaga od nas nakładu pracy, a od innych kosmetyków odróżnia je to, że działają niemalże natychmiastowo. Po zerwaniu plastra widoczne są na nim zaskórniki. Po pierwszym użyciu byłam naprawdę zadowolona. Być może wynikało to z tego, że pory były bardzo zanieczyszczone. Z każdą kolejną próbą nie było już tak dobrze. Wągry był usuwane tylko częściowo, a to pozwoliło mi zauważyć, że plastry nie radzą sobie z większymi zaskórnikami. Być może efekt jest zauważalny gołym okiem, ale jest on chwilowy i tymczasowy. Myślę nawet, że przy regularnym stosowaniu nie osiągnęłabym satysfakcjonującego efektu.

Żel stopniowo rozjaśniający włosy | L'Oreal Paris Casting Sunkiss

L'Oreal Casting Sunkiss żel rozjaśniający to produkt, który już jakiś czas temu pojawił się w drogeriach. To specyfik, którego działaniem jest głównie stopniowa zmiana koloru z zachowaniem kontroli uzyskanego efektu. Według producenta to świetny sposób na naturalny efekt słonecznego pocałunku i letniego rozświetlenia. Wzbogacony jest odżywczym olejkiem kameliowym znanym ze swoich właściwości pielęgnacyjnych. Można go stosować zarówno na całe włosy lub na wybrane pasma. Aby wzmocnić efekt zalecane jest użycie suszarki lub eksponowanie włosów na słońce. Produkt zalecany jest osobom, które mają naturalne włosy. Nie nastawiałam się na jakieś spektakularne efekty, bo liczyłam się z tym, że produkt nie jest przeznaczony do farbowanych włosów.  Od kilku lat farbuję włosy w odcieniach jasnego blondu, a jak wiadomo włosy blond mają tendencję do żółknięcia jak i zarówno wypłukiwania koloru. Nie byłabym sobą gdybym jednak nie sprawdziła jak ten żel zachowuje się farbowanych włosach. Po kilku użyciach okazało się, że jest to świetny sposób na odświeżenie koloru i alternatywa dla zbyt częstego farbowania włosów.


Bardzo podoba mi się szata graficzna produktu. Przyjemna dla dla oka i utrzymana w ładnej kolorystyce. Po otwarciu ukazuje nam się tubka stojąca na głowie. Jest ona bardzo wygodna i dozuje odpowiednią ilość produktu. Produkt nie bez powodu nazywany jest żelem rozjaśniającym, bo jego konsystencja ma właśnie taką postać. Nakłada się go łatwo i bezproblemowo. Szkoda, że do zestawu nie są dołączone rękawiczki ochronne. Ja zapomniałam o ich zastosowaniu, ale na szczęście obyło się bez jakichkolwiek podrażnień. Zapach w moim odczuciu jest bardzo przyjemny, ale wyczuwam w nim trochę chemiczną woń. Podejrzewam, że dla wrażliwców może okazać się zbyt mocny i drażniący. Dla mnie jest on nieuciążliwy, a kwiatowo - owocowa woń przypadła mi do gustu. Zapach utrzymuje się na włosach do następnego mycia.



Pierwszy raz zaaplikowałam żel na suche włosy robiąc próbę na kilku pasmach, bo tak naprawdę nie wiedziałam do końca czego mogę się spodziewać. Po udanej próbie nałożyłam go na większej ilości włosów, a żel bardzo dobrze poradził sobie z odświeżeniem koloru na całej długości włosów. Efekt jest bardzo naturalny. Dla mnie to świetne rozwiązanie między kolejnym farbowaniem włosów. Uzyskuję dzięki niemu odświeżony kolor włosów i najważniejsze, że nie posiada on żółtych tonów. Nie zauważyłam, aby żel zniszczył włosy, a ich kondycja pozostała taka sama jak przed użyciem. Mimo wszystko zalecałabym zachować ostrożność, zwłaszcza jeśli Wasze włosy są mocno zniszczone. Ja raczej nie powrócę do tego produktu ponieważ mam włosy długie i gęste, a żelowa formuła nie jest zbyt wydajna. Z pewnością mogę jednak polecić ten produkt osobom, które posiadają naturalne włosy w bardzo dobrej kondycji i chcą za pomocą tego produktu włosy subtelnie rozjaśnić, stworzyć efekt włosów muśniętych słońcem czy też ombre.

Innowacyjna maskara | Maybelline Mega Plush

Mega Plush to najnowszy tusz do rzęs Maybelline New York. Od lat jestem wierną fanką, a do ich tuszy wracam regularnie. W tym czasie przez moją kosmetyczkę przewinęły się już chyba wszystkie maskary tej firmy. Tusz do rzęs i podkład to kosmetyki bez których nie wyobrażam sobie makijażu. Zazwyczaj stawiam na podkreślone oczy i bardziej stonowane usta, dlatego lubię lubię kiedy moje rzęsy są podkreślone, wydłużone i pogrubione. Niestety tusz o formule żelu - musu i jego unikalna, ruchoma szczoteczka nie do końca trafiają w moje upodobania.



Nowy tusz do rzęs przyciąga wzrok już samym opakowaniem. Zamknięty jest w turkusowym opakowaniu, który kształtem niewiele różni się od maskar z serii Volume Express. Tusz zaskoczył mnie swoją szczoteczką już po pierwszym użyciu - niekoniecznie jednak pozytywnie. Jej charakterystyczną i odróżniającą cechą od innych maskar jest giętka szczoteczka umieszczona na elastycznej rączce. Na początku ciężko się do niej przyzwyczaić, ale po dłuższym czasie też nie ułatwia współpracy. Osobiście miałam problemy z przywyknięciem do niej i przyzwyczajeniem się. Przeszkadza mi trochę, że nie można jej docisnąć do samego końca przez co mam wrażenie, że nie jest zbyt precyzyjna i ciężko dotrzeć do najkrótszych włosków. Niby jest elastyczna, ale pojawia się problem z dotarciem do nasady rzęs i wyczesaniem ich tak, aby osiągnąć satysfakcjonujący efekt.


Jeśli chodzi o konsystencję to od samego początku nie była gotowa do użycia i utrudniała malowanie rzęs. Piszę o tym, bo szczerze mówiąc nie znoszę uczucia gdy chcę coś używać,a nie mogę. Taka a nie inna konstrukcja opakowania sprawia, że szczoteczka nabiera zbyt dużą ilość tuszu. Jest go zbyt dużo, aby pokryć rzęsy i jednocześnie też musimy zmagać się z jego nadmiarem. Kolor jest głęboki, intensywny i nasycony. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie  trwałość. Tusz przez cały dzień dzielnie trzyma się na swoim miejscu. Nic się nie obsypuje i nie kruszy. Wytrzymuje na rzęsach w idealnym stanie przez cały dzień. Z łatwością się zmywa, zresztą jak każda maskara tej firmy - zarówno mleczkiem jak i płynem micelarnym. Maskara Maybelline New York swoim działaniem mnie nie zawiodła, ale od razu muszę napisać, że nie zachwyciła. Podczas malowania rzęsy wyginają się na wszystkie strony i ciężko jest je dokładnie rozdzielić. Być może jest to wina charakterystycznej i dość specyficznej szczoteczki, która mam wrażenie, że nie jest zbyt dokładna i dopracowana. Efekt końcowy być może nie wygląda najgorzej, ale mnie nie zachwyca.

Włosy gęste i zachwycające | Szampon Garnier Fructis

Nowość od Garnier, a mianowicie szampon wzmacniający GĘSTE I ZACHWYCAJĄCE to produkt, który miałam okazję ostatnio używać. Początkowo pomyślałam, że efekt zwiększonej objętości byłby mile widziany, ale z drugiej strony nie chciałam nastawiać się na jakieś spektakularne efekty. Co prawda moje włosy nie należą do cienkich, ale lubię nadać im objętości. Zgodnie z obietnicami producenta szampon pogrubia struktury włosa, zapewniając jednocześnie bardziej bujne i silniejsze włosy. Szampon testowałam ja i moja mama jednak nie do końca możemy się zgodzić z zapewnieniami producenta.


Szampon do włosów Garnier umieszczony jest w butelce, która ma standardowy dla tej marki kształt jak i charakterystyczne wzornictwo. Posiada specyficzną kulkę przy zamknięciu, która ułatwia otwieranie nawet jeśli mamy mokre ręce i co najważniejsze bez żadnej obawy o nasze paznokcie. Butelka jest gładka, dobrze leży w dłoni i nie wyślizguje się z niej. Otwór dozujący swoją wielkością idealnie dostosowany jest do konsystencji. Jest ona wyjątkowo gęsta, a po spotkaniu z wodą tworzy obfitą pianę. Wystarczy odrobina by dobrze i dokładnie umyć włosy. Świetnie się pieni, a dzięki takiej konsystencji jednocześnie zwiększa się wydajność kosmetyku. Kolejną charakterystyczną cechą szamponu jest jego zapach, który utrzymuje się na włosach do kolejnego mycia. Jest na tyle intensywny, że potrafi przebić swoim zapachem nałożoną po umyciu odżywkę. Osobiście bardzo odpowiada mi ta kompozycja zapachowa.



Kilka razy wspomniałam o tym, że od szamponu do włosów nie wymagam wiele, a moje oczekiwania nie są zbyt wygórowane. Dla mnie ma przede wszystkim dobrze oczyszczać włosy, nie podrażniając ich przy tym i nie obciążając. To jest dla mnie najważniejsze. Przetestowany przeze mnie szampon bardzo dobrze oczyszcza skórę głowy i włosy. Nie oczekiwałam od tego produktu, że jakoś ekstremalnie nada moim włosom objętości. Owszem są one odbite od nasady, ale nic więcej. Nie jest to efekt spektakularny i najistotniejsze, że nie utrzymuje się zbyt długo. Zdarzyło się, że miał kilka gorszych dni, a efekt który otrzymałam był zdecydowanie odwrotny od zamierzonego, ale jestem w stanie mu to wybaczyć. Niestety zauważyłam, że przy regularnym stosowaniu powoduje szybsze przetłuszczanie włosów. Po umyciu włosy są ładnie zdyscyplinowane, ale przy skalpie niestety obciążone. Staram się go używać na zmianę z innym produktem, bo stosowany codziennie zdecydowanie nie służy moim włosom. Szkoda jednak, że obietnice producenta nie są do końca spełnione. Nie przekreślam jednak szamponów tej firmy, bo po kosmetyki do włosów Garnier sięgam regularnie, a wśród nich mam też swojego ulubieńca - odżywkę z awokado i karite.

Maska keratynowa z proteinami mleka | Kallos Keratin

Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o masce firmy Kallos z keratyną i proteinami mleka. Mam wrażenie, że o tym produkcie zostało napisane już wszystko i odnoszę lekkie wrażenie, że chyba trochę to wszystko dziś powtórzę. Mimo zawartych silikonów, które staram się raczej unikać, używanie tej maski sprawia, że bardzo ją lubię za to, co robi z moimi włosami. Nie jest to typowa maska, która już po pierwszym użyciu zachwyca, ale zauważyłam, że maski Kallos mają to do siebie, że najlepsze efekty można zaobserwować dopiero po kilku użyciach. Mam jednak świadomość, że nie należy używać maski zbyt często, bo może spowodować przeproteiniowanie włosów, a wtedy efekt będzie zupełnie odwrotny od zamierzonego.


Maska umieszczona jest w dużym, plastikowym słoiku, który na żywo jeszcze bardziej zaskoczył mnie swoją wielkością. Kolorystyka jest bardzo przyjemna dla oka. Połączenie turkusu ze złotem komponuje się świetnie. Otwór jest na tyle duży, że bez problemu możemy wydobyć resztki maski do końca. Czasami pojawia się problem z odkręcaniem zakrętki, zwłaszcza jeśli mam mokre ręce. Aczkolwiek nie jest to jakieś uciążliwe i zupełnie nie przeszkadza mi brak pompki czy innego aplikatora, tym bardziej, że zawsze można sobie dokupić. Moja maska stoi cały czas pod prysznicem, a mimo to napisy się nie ścierają, nalepki się nie odklejają i nic złego się z nią nie dzieje. Nie trudno zauważyć, że nie jest to jednak opakowanie, które weźmiemy z sobą w podróż, ale bez problemu można dostać mniejszą wersję tej maski.  Konsystencja jest gęsta i zbita. Bardzo dobrze rozprowadza się i już niewielka jej ilość wystarcza żeby pokryć całe włosy. Nie spływa z włosów, nie przecieka przez palce - krótko mówiąc dobrze się z nią współpracuje.


Pierwszym zaskoczeniem był dla mnie zapach. Jest on bardzo przyjemny, świeży i delikatny. Szkoda, że po umyciu nie utrzymuje się zbyt długo. Używałam jej na dwa sposoby - zarówno jako odżywki jak i maski. Włosy po jej użyciu są gładkie, miękkie i sypkie. Już podczas spłukiwania można to zauważyć. Po spłukaniu dobrze się rozczesują i nie ma z tym żadnego problemu. Oba zastosowania maski sprawiają, że włosy są przyjemne w dotyku, lśniące i łatwo można je rozczesać. Zauważyłam jednak, że czas trzymania maski na włosach nie wzmacnia jej działania. Niezależnie od tego czy mam ją na włosach pięć czy trzydzieści minut, uzyskany efekt jest za każdym razem taki sam. Wydajność maski jest naprawdę świetna. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że za tak niską cenę można kupić dobrą maskę i to o tak dużej pojemności. Czuję się naprawdę miło zaskoczona, bo nie spodziewałam się aż tak dobrego działania. Porównując cenę do wydajność wiem, że z pewnością wrócę do tego produktu. Ze swojej strony polecam, ale zdaję sobie jednak sprawę, że nie wszystko co dobre dla nas będzie również dobre dla innych. Z tego co jednak widzę maska ta zdobyła sympatię sporej rzeszy osób, w tym także mojej. Z chęcią sięgnę także inne maski Kallos, kiedy wreszcie skończy mi się ten ogromny słoik.

Nowość Garnier NEO | Antyperspirant w formie suchego kremu

Garnier NEO to pierwszy antyperspirant o formule suchego kremu. Początkowo byłam trochę sceptycznie nastawiona, bo od lat jestem wierna antyperspirantom w formie sprayu i nie przepadam za inną formą. Mimo iż na początku wydawał się być na straconej pozycji to z czasem okazało się  zupełnie inaczej. Z dystansem podeszłam do pierwszego użycia, ale zachwycił mnie już na samym początku i nigdy w życiu nie pomyślałbym, że dezodorant w kremie może okazać się tak skuteczny i praktyczny. Poza tym chyba jeszcze żaden producent nie wpadł na pomysł antyperspirantu o formule suchego kremu i zamknięciu go w tak wygodnym, lekkim i poręcznym opakowaniu, idealnym wprost do damskiej torebki.

Niezwykle poręczna, wygodna, lekka tubka, która zmieści się w każdej torebce. Kolorystyka grafiki prosta, aczkolwiek bardzo przyjemna dla oka. Sam aplikator to bardzo innowacyjne rozwiązanie. Po odkręceniu zakrętki i delikatnym naciśnięciu tubki wydobywa nam się odpowiednia ilości produktu. Dokładnie tyle ile potrzeba. Wygodne i nowatorskie opakowanie, a w środku antyperspirant w formie suchego kremu to dla mnie funkcjonalne rozwiązanie i świetne udogodnienie. Konsystencja jest bardzo przyjemna. Ma postać delikatnego kremu, który bardzo dobrze się rozprowadza. Zaaplikowany w odpowiedniej ilości antyperspirant szybko się wchłania tworząc barierę ochronną jak i zarówno pielęgnacyjną. Kosmetyk ma przyjemny, odświeżający, ale zarazem delikatny zapach, który nie koliduje z zapachem perfum. Utrzymuje się przez jakiś czas, później trochę wietrzeje, ale nadal zapewnia skuteczną ochronę. Jedyny minus jaki odnotowałam to brak możliwości zużycia antyperspirantu do samego końca. Akurat kończę jedno opakowanie i naprawdę ciężko jest z wyciśnięciem ostatnich ilości, pomimo tego, że tubka wykonana jest z miękkiego plastiku.

Antyperspirant Garnier nałożony rano zapewnia mi ochronę do samego wieczora. Gwarantuje mi świeżość i komfort przez cały dzień. Utrzymuje ochronę przed potem zarówno w czasie aktywności fizycznej jak i w stresujących sytuacjach. Muszę też wspomnieć, że nie mam dużych problemów z potliwością, Garnier Neo pod względem ochrony spisuje się u mnie bardzo dobrze. Co prawda nie miałam okazji sprawdzić czy przetestowany przeze mnie produktu wytrzymuje 48h, ale uważam, że takie obietnice producenta należy traktować za przesadzone i z lekkim przymrużeniem oka. Produkt zawiera dużą ilość składników pielęgnacyjnych, a jego wyjątkowa zapewnia ochronę, pielęgnację i regenerację skóry. Nie wysusza i nie podrażnia wrażliwej skóry pod pachami. Jest bardzo łagodny i bezpieczny dla skóry, nawet tuż po samej depilacji. W przeciwieństwie do wielu innych antyperspirantów wchłania się błyskawicznie i już po samej aplikacji śmiało można założyć bluzkę. Podsumowując jest to dobry antyperspirant damski, niekłopotliwy w stosowaniu, dość skuteczny, zapewniający komfort i ochronę i przede wszystkim godny polecenia. Zdecydowanie jestem na TAK!

Tak jak już wspomniałam nigdy nie miałam większych problemów z potliwością i zazwyczaj większość drogeryjnych antyperspirantów wypada u mnie dobrze. Nie wiem jak poradzi sobie on u osób, które borykają się z nadmierną potliwością. Śmiało mogę go jednak polecić osobom mało wymagającym i przede wszystkim lubiącym antyperspiranty w takiej formie. Planuję wypróbować inne wersje tego antyperspirantu mając nadzieję, że ich działanie mnie nie zawiedzie.


Dwa przyjemne smarowidła | Limitowane kremy do rąk Isana

Jeszcze jakiś czas temu nie byłam zwolenniczką kremów do rąk, a wszystkie produkty, które posiadałam starczały mi na bardzo długo. Dziś chciałam Wam jednak opowiedzieć o kremach do rąk, które jako jedyne obudziły we mnie regularność i chyba prawdziwą chęć używania i stosowania. Oba kremy pochodzą z limitowanych edycji, ale mam nadzieję, że wkrótce na stałe zagoszczą w Rossmanie. Biorąc pod uwagę pojemność, wydajność, świetne działanie i cenę jak najbardziej adekwatną do jakości bardzo się cieszę, że zrobiłam sobie mały zapas. To produkty godne polecenia dla osób, które szukają czegoś do codziennej pielęgnacji.


Kremy do rąk umieszczone są w plastikowych buteleczkach z wygodnym dozownikiem w postaci pompki. Na opakowaniu znajdziemy niezbędne informacje o produktach. Dzięki dołączonych pompkach aplikacja kremu jest szybka, bezproblemowa, bardzo przyjemna i przede wszystkim higieniczna. Zastosowanie dozownika w tej formie jest bardzo przemyślanym rozwiązaniem, a ja dzięki temu od jakiegoś czasu mam codzienny nawyk smarowania dłoni. Utwierdziłam się w przekonaniu, że taka forma opakowania znacznie poprawia wygodę używania kosmetyku jak i regularność w stosowaniu. Pompka działa bez zarzutu - lekko i precyzyjnie. Dozuje odpowiednią ilość produktu, a jedno naciśnięcie pozwala na wydobycie wystarczającej ilości. Jak nie trudno zauważyć jest to produkt stacjonarny i raczej nie nadaje się do noszenia w torebce. U mnie stoi na komodzie i dzięki temu zawsze pamiętam żeby posmarować ręce.



Konsystencja zarówno jednego jak i drugiego kremu jest bardzo przyjemna, lekka i właściwie nie dostrzegam żadnej różnicy między nimi. Bardzo przyjemnie się je nakłada i szybko wchłania. Nazwa "lotion" jest jak najbardziej adekwatna. Niewątpliwą ich zaletą jest to, że nie pozostawiają tłustej i lepkiej warstwy. Świetnie się z nimi współpracuje. Działanie obu kosmetyków zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. Po ich użyciu skóra jest nawilżona i odżywiona. Wyraźnie zmiękczają i wygładzają naskórek. Moje dłonie nie są zbyt wymagające, jedynie w zimie wymagają większej uwagi, dlatego poziom nawilżenia tych produktów w zupełności mi wystarcza. Podejrzewam jednak, że ich zbyt lekka formuła może nie dać rady sobie z dużym przesuszeniem dłoni. Wydajność jest naprawdę świetna. Używam ich na zmianę nawet kilka razy dziennie, a mam wrażenie, że w ogóle ich nie ubywa. Przy tak ogromnych pojemnościach posłużą mi na dobre kilka miesięcy.

Liście Manuka, Ziaja | Krem mikrozłuszczający z kwasem migdałowym

Kosmetyki z serii Liście Manuka zdążyły już podbić serca wielu kobiet. Mam cerę mieszaną i generalnie ciężko mi ją utrzymać w ryzach. Ciągle poszukuje kremu na noc, który zapewni mojej skórze nawilżenie, ukojenie, a jednocześnie nie pogorszy jej stanu. Pielęgnacja mojej cery jest dla mnie bardzo ważna, dlatego nawadnianie i odżywanie to dla mnie podstawa. Krem mikrozłuszczający z kwasem migdałowym wydawał się być idealnym sprzymierzeńcem w walce z niedoskonałościami i choć na początku wszystko na to wskazywało, to z czasem okazało się zupełnie inaczej.


Krem ma bardzo lekką, żelową konsystencję. Bardzo dobrze się rozprowadza i szybko wchłania. Nie pozostawia lepkiej warstwy. Bardzo fajnie, że nie jest tłusty jak większość kremów na noc, bo zazwyczaj mnie to trochę odstrasza. Zawiera on 3% kwasu migdałowego, co nie jest zbyt dużą ilością. Producent zaleca podczas kuracji tym kremem równoczesne stosowanie kremu z filtrem. Dla mnie nie był to żaden problem, bo krem z filtrem od kilku lat towarzyszy mi codziennie. Pierwsze wrażenia były naprawdę dobre. Cera była bardziej gładsza, promienna i rozjaśniona. Koloryt skóry lekko się wyrównał, a przebarwienia stały się mniej widoczne. Według mnie krem ten jednak nie nawilża specjalnie skóry, choć producent nam to obiecuje. Jest to bardzo delikatne nawilżenie i sprawdzi się tylko u osób z małymi wymaganiami.


I choć początkowo byłam bardzo zadowolona z tego kremu, to dziś nie mogę go polecić, zwłaszcza osobom, które posiadają skłonności do zapychania. Moja cera niestety po pewnym czasie przestała tolerować działanie kremu, a z dnia na dzień pojawiało się coraz więcej wyprysków. Pojawiło się także mnóstwo podskórnych guli. Szkoda, bo po tylu pochlebnych recenzjach oczekiwałam naprawdę wiele od tej serii, ale dziś nie mam już ochoty sięgać po resztę produktów. Początkowo działanie kremu wskazywało na to, że spisuje się on na medal, aż nagle stan cery niesamowicie się pogorszył. Na całe szczęście problemy zniknęły po odstawieniu kremu, ale trochę czasu zajęło mi doprowadzenie jej do poprzedniego stanu i powoli wychodzę na prostą.

Utrwalacz makijażu | Elite, Theatric Professional

Gdy szykuje się jakieś większe wyjście zawsze chcę mieć pewność, że mój makijaż będzie prezentował się nienagannie przez wiele godzin. Zazwyczaj wtedy sięgam po utrwalacze makijażu, z którymi mam już pewne doświadczenie. Uważam, że warto mieć w swojej kosmetyczce taki produkt chociażby na specjalne okazję. Dziś chciałam Wam jednak opowiedzieć o produkcie do którego należy podejść ostrożnie, bo jak się okazuje może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.


Formuła utrwalacza jest bardzo wygodna. Praktyczny atomizer, który pryska solidne, ale jednocześnie równomiernie. Należy pamiętać, że podczas jego aplikacji zamykamy oczy i usta, ponieważ produkt zawiera alkohol. Sama aplikacja trwa mniej niż minutę, ale wyczuwalny jest nieprzyjemny zapach. Na szczęście czuć go tylko przy aplikacji, a później się ulatnia. Osoby, które miały styczność z utrwalaczami wiedzą, że po ich użyciu twarz pokryta jest jakby ochronną powłoczką. W tym przypadku nie musimy się jednak obawiać o nieprzyjemne uczucie na twarzy, bo fixer szybko schnie i absolutnie jest niewyczuwalny.


Producent zaleca nakładanie produktu po całkowitym wykończeniu makijażu. Niestety nie polecam tego robić w ten sposób. Pozostawia on biały osad, zwłaszcza na rzęsach i brwiach. Robią się one białe i sztywne. Wygląda to brzydko i nieestetycznie, a dodatkowa warstwa tuszu do rzęs nie zawsze załatwia sprawę. Niestety dla mnie jest to wada, która zupełnie dyskwalifikuje ten produkt. Tym bardziej zresztą, że sam producent zaleca stosowanie utrwalacza po skończonym makijażu. Nie wiem jak zachowuje się produkt przed wytuszowaniem rzęs i malowaniem brwi, bo nie uśmiecha mi się takie eksperymentowanie. Więcej do niego nie wrócę, bo jeśli wybieram już tego typu produkt, to chcę mieć pewność, że utrzyma cały makijaż w ryzach i zapewni mi nienaganny wygląd przez wiele godzin.

Avon Gel Finish | Fabulous

Dawno nie pokazywałam Wam żadnego lakieru do paznokci. W ostatnim czasie moja kolekcja trochę się powiększyła, a dodatkowo postanowiłam znowu wrócić do okrągłego kształtu paznokci. Takie zmiany nachodzą mnie co jakiś czas, więc mam nadzieję, że nie zdziwicie się jak za jakiś czas zobaczycie znowu kwadraty. Do tej pory nie mogę zdecydować się, który z kształtów lepiej mi pasuje, stąd te zmiany. Dziś chciałam Wam jednak przedstawić kolejny lakier marki Avon z serii Gel Finish. Już wcześniej miałam okazję się przekonać, że te lakiery charakteryzuje zarówno świetna pigmentacja jak i szybkość wysychania. Już jedna warstwa zapewnia dobre krycie, dwie warstwy to tak optymalnie i z przyzwyczajenia, natomiast trzecia warstwa to już fanaberia. Trwałość również bez zastrzeżeń nawet przy wykonywaniu codziennych obowiązków. Na inne cechy również nie mogę narzekać. Konsystencja jest świetna,bez problematyczna i bardzo dobrze się rozprowadza. Do tego połysk niesamowity, dla mnie cudo!





Jesienna wishlista

Wprawdzie ostatnie dni są bardzo ciepłe i słoneczne, ale to nie zmienia faktu, że jesień zbliża się wielkimi krokami. Od jakiegoś czasu staram się żeby moje zakupy były zaplanowane i dobrze przemyślane. Pomagają mi w tym właśnie takie posty i dlatego postanowiłam się z Wami podzielić moją małą listą marzeń. Mam nadzieję, że będzie mi ona przypominać co powinnam kupić w pierwszej kolejność, a za jakiś czas będę mogła pochwalić się w pełni zrealizowaną listą. 



Jesień to dla mnie przede wszystkim długie wieczory, z dobrą książką pod kocem. Do tego dobra herbata i więcej mi nie trzeba do szczęścia. Śmiało mogę napisać, że sezon herbatowy uważam oficjalnie za rozpoczęty. I choć nie mam już miejsca na nowe kubki, to tego nie może zabraknąć w mojej kolekcji. Odkąd go zobaczyłam odczuwam potrzebę kupienia nowego kubka. Bluza z kapturem to idealne rozwiązanie dla takiego zmarzlucha jak ja.  Czarne, płaskie botki to kolejna pozycja na mojej liście. Nie może też zabraknąć długich, wełnianych skarpet. W tamtym roku udało mi się kupić na przecenie świetne, grube skarpety. Do dziś żałuję, że wzięłam tylko jedną parę, ale w tym roku mam zamiar dokupić sobie jeszcze kilka par. Jako ostatni na mojej liście znajduje się komin. W swojej kolekcji mam ich już kilka, ale beżowy o klasycznym fasonie zawsze się przyda, bo pasuje jednak do wszystkiego.

Płyn do higieny intymnej jako zamiennik szamponu | Facelle Intim

Ostatnio pisałam Wam o oliwce, której używam do olejowania włosów, a dziś opowiem Wam o płynie do higieny intymnej, który głównie służy mi do zmycia tego kosmetyku. Jego zastosowań jest jednak wiele więcej i mam wrażenie, że użyłam go już na wszystkie możliwe sposoby. Wielofunkcyjny kosmetyk o przyzwoitym składzie, a stosunek ceny do wydajności wypada naprawdę korzystnie. 


Nigdy bym nie pomyślałam, że płyn do higieny intymnej znajdzie zastosowanie jako szampon do mycia włosów. Bardzo dobrze i bez problemu zmywa oleje, sprawiając, że włosy są oczyszczone i odświeżone. Osobiście bardziej wolę jego działanie na skórze głowy niż na samych włosach. Moja opinia wynika z faktu, że po jego użyciu włosy są splątane i tępe w dotyku. Nałożenie odżywki załatwia sprawę i nawet nie wyobrażam sobie, że mogłabym tego nie zrobić. Jest bardzo delikatny dla skóry głowy. Zauważyłam, że po jego użyciu włosy są mocno odbite od nasady, dobrze oczyszczone i nie obciążone. Spotkałam się z opiniami, że płyn osłabia cebulki włosów i przyczynia się do ich wypadania, ale w trakcie jego użytkowania nie odnotowałam pogorszenia stanu włosów. Śmiało mogę jednak napisać, że w znacznym stopniu przyczynia się do przedłużenia świeżości i mam nadzieję, że nie jest to tylko kilku razowy efekt.


Zdarza mi się także stosować go z jego zgodnym przeznaczeniem i nie zauważyłam, aby działaniem różnił się od innych, popularnych i przede wszystkim dużo droższych płynów. Bardzo dobrze oczyszcza i odświeża miejsca intymne. Nie powoduje pieczenia i swędzenia. Nadaje się także do mycia twarzy i całego ciała. Jest bardzo wydajny. Wystarczy naprawdę niewielka ilość, aby umyć nim włosy czy twarz. Jego wielofunkcyjność sprawia, że świetnie nadaje się w podróż, bo dzięki niemu możemy mieć płyn do higieny intymnej, szampon, żel pod prysznic i do twarzy w jednej butelce. Super wygodne rozwiązanie na wyjazdy wakacyjne. Nie podoba mi się jednak jego konsystencja. Nie jest zadowalająca i zwyczajnie zbyt gęsta. Butelka mogłaby też być przezroczysta, bo lubię wiedzieć ile kosmetyku pozostało mi do końca.

Ulubieniec! | Babydream Fur Mama

Nareszcie udało mi się znaleźć i przede wszystkim w końcu kupić bardzo popularny olejek do pielęgnacji ciała dla mam, który ma zapobiegać rozstępom w ciąży. Do tej pory znana mi była jedynie niebieska wersja. Lubiłam ją przede wszystkim za jej uniwersalne i wszechstronne działanie, ale efekty nie do końca mnie zadowoliły, zwłaszcza jeśli chodzi o olejowanie włosów. Babydream dla mam ma o wiele bogatszy skład, bo znajdziemy w nim praktycznie same oleje począwszy od sojowego, słonecznikowego, jojoba, z nasion makadamii i ze słodkich migdałów. Zdecydowanie bardziej urzekła mnie ta wersja!



Kupiłam go głównie z myślą o olejowaniu włosów. Od kilku miesięcy nakładam go na suche włosy, zazwyczaj co drugi dzień. Włosy po jego użyciu są miękkie, gładkie i odpowiednio nawilżone. Oliwka bardzo służy moim włosom. Są puszyste, mięsiste i absolutnie nie obciążone. Przy regularnym stosowaniu widać znaczną poprawę. Włosy wizualnie wyglądają o wiele lepiej, a ja mam ochotę wciąż je dotykać. Są bardziej zdyscyplinowane i w końcu zaczęły ze mną współpracować. Zabezpieczam nim także końcówki po każdym myciu. Poznanie tego kosmetyku  utwierdziło mnie to w przekonaniu, że moje włosy zdecydowanie bardziej wolą mieszanki niż pojedyncze oleje. 



Na początku miał być przeznaczony na włosy, ale nie byłabym sobą gdybym nie wypróbowała go na inne sposoby. Jego zastosowań jest jednak wiele i myślę, że każda kobieta znajdzie odpowiednie dla siebie. Dla mnie to niezastąpiony kosmetyk w pielęgnacji biustu. Świetnie ujędrnia, wygładza i lekko podnosi skórę. Dodatkowo szybko się wchłania i nie pozostawia tłustej powłoki. Zdarzyło mi się także stosować go do pielęgnacji całego ciała. Wystarczy wmasować oliwkę w wilgotną skórę, a niewielka jej ilość sprawia, że przynosi ulgę suchej skórze. Muszę jeszcze wspomnieć o tym, że oliwka ma bardzo intensywny, dość długo utrzymujący się pudrowy zapach. Zdaję sobie sprawę, że na dłuższą metę może być on uciążliwy, ale dla mnie priorytetem jest przede wszystkim działanie i skład produktu.


4 x NIE, czyli hity blogosfery których nie polecam!

Dziś chciałam Wam opowiedzieć o kosmetykach, które są bardzo znane, polecane i lubiane w blogosferze, a niestety nie przypadły mi do gustu. Próbowałam im kilkakrotnie dawać szansę, jak w przypadku słynnego balsamu do ust Carmex, ale mimo wielu chęci niestety jestem na nie. Cieszę się jednak, że miałam okazję przetestować te produkty. Zaspokoiłam swoją ciekawość i od teraz omijam je szerokim łukiem.
1. Carmex, Balsam do ust: Trafił on do mnie po przeczytaniu wielu pozytywnych recenzji. Już po pierwszym użyciu nie przypadł mi do gustu. Ma strasznie chemiczny, mentolowy zapach. Dodatkowo miałam wrażenie, że dawał on tylko powierzchniowy efekt. Kilkakrotnie dawałam mu szanse kupując różne wersje, ale wszystkie okazały się tak samo nieskuteczne. Jestem bardzo nim rozczarowana i więcej do niego nie wrócę. Do tej pory zresztą nie potrafią zrozumieć szału, który panuje na ten produkt. Znam o wiele lepsze i dużo tańsze specyfiki.

2. Aussie 3 Minutes Miracle, Odżywka do włosów: Kupiłam ją jak tylko pojawiła się na nią promocja w Rossmanie. Miałam wysokie oczekiwania wobec tego kosmetyku, zwłaszcza, że wypada dużo drożej na tle innych, drogeryjnych odżywek. Od początku zdawałam sobie jednak sprawę z nieciekawego składu, ale po cichu miałam jednak nadzieję, że ten produkt chociaż w minimalnym stopniu sprawdzi się na moich włosach. Niestety to tylko kolejny chwyt marketingowy, a jeszcze krócej ujmując przeciętna odżywka za nieprzeciętną cenę.
 
3. Lovely Curling Pump Up, Maskara: To chyba najbardziej znany i popularny tusz w blogosferze. Nadal twierdzę, że nie jest to najgorszy produkt, ale moich oczekiwań niestety nie spełnia. Mam do niego kilka zastrzeżeń, a jednym z najistotniejszych jest to, że ten tusz strasznie szybko wysycha. Bardzo szybko traci na jakości, a po miesiącu użytkowania strasznie się obsypuje. Generalnie za tak niską cenę nie powinnam się czepiać, ale pomimo tylu zachwytów naprawdę spodziewałam się po nim wiele. Brakuje mu jednak tego czegoś, nie powalił mnie na kolana i z pewnością nie mogę go nazwać tanią rewelacją.

4. Under Twenty, Fluid Matujący: Bardzo mnie rozczarował. Naczytałam się tyle dobrego o nim, że nie byłabym sobą, gdybym go nie kupiła. Tym bardziej,że jego cena w promocji jest naprawdę zachęcająca. Ma bardzo słabe krycie. Wyrównuje jedynie koloryt i pokrywa drobne zaczerwienia. Być może moja opinia wynika z tego, że mam cerę dość problematyczną i potrzebuję podkładu mocno kryjącego. Trwałość jednak też nie powala. Z tego co pamiętam w ciągu dnia strasznie się ulatniał i pozostawiał na twarzy nieestetyczne plamy. Więcej do niego nie wrócę.

4 x TAK, czyli hity blogosfery które polecam!

Muszę przyznać, że bardzo często zdarza mi się kupować kosmetyki polecane przez inne blogerki. Dzięki temu udało mi się odkryć kilka perełek, które na dobre zagościły w mojej kosmetyczce. Dziś chciałam Wam opowiedzieć o produktach, które bardzo przypadły mi do gustu i z pewnością będę do nich wracać. Wszystkie z nich doczekały się osobnych recenzji, a dziś jedynie będzie krótko, zwięźle i na temat.





1. Uriage, Woda termalna: to chyba najbardziej uniwersalny kosmetyk pielęgnacyjny jaki miałam okazję używać. Świetnie sprawdza się zarówno w makijażu jak i pielęgnacji. Jej zastosowań jest naprawdę wiele, a ja cenię ją głównie za ukojenie, nawilżenie i to, że tak dobrze wspomaga pielęgnację. Jest wyjątkowa i strasznie żałuję, że jej działanie odkryłam tak późno.

2. Wibo, eyeliner: jestem mu wierna od lat. Najlepszy eyeliner jaki miałam okazję używać. Jest dobrze napigmentowany. Wystarczy jedno pociągnięcie, aby uzyskać satysfakcjonujący efekt. Czerń jest głęboka i bez żadnych prześwitów. Nic się nie kruszy, nie rozmazuje i nie odbija na górnej powiece. Dodatkowo jest bardzo wydajny. Przy codziennym stosowaniu wystarcza na kilka miesięcy. Dla mnie jest niezastąpiony i nie wyobrażam sobie, aby mogli go wycofać.

3. Seche Vite: moje serce skradł już od pierwszego użycia. Wybawienie i absolutny przełom w malowaniu paznokci. Dzięki niemu mój manicure stał się dużo bardziej przyjemny, trwały i przede wszystkim szybszy. SV nadaje paznokciom piękny, żelowy połysk. Jego niewątpliwą zaletą jest szybkość wysychania. Już po kilkunastu minutach spokojnie można wrócić do codziennych zajęć. Jeśli uwielbiasz malować paznokcie, ale oczekiwanie na wyschnięcie lakieru jest uciążliwe i zwyczajnie brakuje Ci na to czasu, to zapewniam, że jest to produkt dla Ciebie.

4. Bielenda, Krem CC: kosmetyk, który łączy w sobie właściwości balsamu i kryjącego fluidu. Po jego użyciu skóra jest ładnie ujednolicona, nabiera zdrowego kolorytu, bez pomarańczowej poświaty. Rozświetlające mikropigmenty sprawiają, że nabiera ona blasku. Odkryłam go dopiero podczas tegorocznych wakacji, ale wiem, że jest to produkt którego już dawno potrzebowałam. Gwarantowany efekt opalenizny w kilka minut.

Mój HIT! | Uriage, Woda termalna

W pewnym momencie miałam wrażenie, że ten produkt mnie dosłownie otacza. Wszędzie było jej pełno i mam wrażenie, że wszystko chyba zostało o niej już powiedziane. Jej działanie jednak tak mnie zachwyciło, że musiałam o niej napisać, Cieszę się, że znalazła się u mnie, bo to chyba najbardziej uniwersalny kosmetyk pielęgnacyjny z jakim miałam do czynienia. Cenię ją głównie za ukojenie, nawilżenie oraz to, że wspomaga pielęgnację i jednocześnie strasznie żałuję, że jej działanie odkryłam tak późno.


Początek naszej znajomości rozpoczął się od spryskiwania wodą twarzy tuż po demakijażu. Zauważyłam, że moja cera bardzo dobrze na to reagowała. Przede wszystkim była świetnie przygotowana do dalszych zabiegów pielęgnacyjnych, ale również ukojona i nawilżona. Nieco później zastąpiła mi tonik, którego używałam zawsze rano w celu odświeżenia. W dziedzinie pielęgnacji znalazła również zastosowanie przy stosowaniu maseczek do twarzy - bardzo dobrze radzi sobie z zapobieganiem ich wysychaniu, a jednocześnie sprawia, że lepiej się zmywają. Wiem, że nadaje się również do złagodzenia podrażnień po depilatorze, aczkolwiek nie miałam okazji jej w ten sposób używać.


Jak się jednak okazało jest to kosmetyk bardzo wszechstronny, uniwersalny i można go wykorzystać na wiele sposobów między innymi w makijażu. Osobiście służy mi przede wszystkim do zniwelowania pudrowej powłoczki oraz bardzo dobrze scala poszczególne kosmetyki kolorowe. Dodatkowo świetnie sprawdza się w celu spryskania pędzla tuż przed nałożeniem podkładu oraz pędzelków do makijażu oczu, jeśli chcemy zyskać na intensywności danego cienia. Spryskuję nią twarz przed nałożeniem podkładu, po wykonaniu makijażu oraz tak jak wspomniałam zdarza mi się jej używać do nakładania podkładu.


Koniecznie muszę wspomnieć o tym, że woda termalna była dla mnie ukojeniem podczas tegorocznych wakacji. Idealna i zbawienna w czasie upałów. Pryskałam się nią jak nakręcona, ale uczucie rozpylonej mgiełki, chłodu i ulgi nie do opisania. Zapomniałabym wspomnieć o najważniejszym. Jest izotoniczna i nie wymaga osuszania. Jest pod tym względem wyjątkowa. 

Róż w kremie | Rimmel Stay Blushed 002

To mój pierwszy róż w kremie jaki miałam okazję używać.  Do tej pory zazwyczaj rzadko używałam różu,a jeśli już to w kamieniu. Bardzo chętnie przystąpiłam do testowania, bo sam produkt z racji swojej nietypowej formuły sprawiał wrażenie innowacyjnego. W Polsce niestety dostępne są tylko dwa odcienie jeden utrzymany w tonacji różu, a drugi bardziej brzoskwiniowy.

 zdjęcie z http://josmakeupblog.dk

Nowość linii Stay Matte! Róż w kremie Stay Blushed! pozwoli nabrać Ci kolorów wtedy, kiedy tylko zechcesz. Superlekka formuła nie zatyka porów, a róż idealnie i natychmiastowo stapia się ze skórą. Wystarczy nałożyć opuszkami palców niewielką ilość dla lekkiego i naturalnego efektu, który trwa cały dzień. Poręczna tubka zmieści się nawet do najmniejszej torebki!

Róż umieszczony jest w tubce wykonanej z miękkiego plastiku. Sama tubka wydaje się być bardzo mała, ale już po kilku użyciach okazało się, że róż jest bardzo wydajny, a jego ubytek mimo częstego stosowania naprawdę niewielki. Nie zajmuje dużo miejsca w kosmetyczce i idealnie sprawdzi się podczas wyjazdów. Sama konsystencja jest rzadka i przypomina zwykły krem. Rozprowadza się jednak dobrze i nie miałam żadnych problemów z jego aplikacją.


Niestety kosmetyk nie zachwycił mnie na tyle żebym mogła go polecić. Początkowo obawiałam się, że nie będę umiała sobie z nim poradzić z racji jego nietypowej formuły, a na twarzy pozostaną jedynie plamy i nieestetyczne smugi. Okazało się jednak, że róż jest słabo napigmentowany i muszę nałożyć go naprawdę sporo żeby uzyskać satysfakcjonujący wynik. Trzeba się trochę namęczyć żeby uzyskać widoczny efekt, a jednocześnie nie przesadzić z jego ilością. Kolejny minus to trwałość. Już po kilku godzinach nie ma po nim najmniejszego śladu. Możliwość przetestowania tego kosmetyku utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że zdecydowanie lepiej sprawdzaja róże w kamieniu i to im pozostanę wierna.

Wakacyjna kosmetyczka | #1

Pakowanie to wielka sztuka, a każdy kolejny rok mi to uświadamia kiedy staram się spakować absolutne minimum. Najgorsze jest jednak, że zazwyczaj i tak pakuję o wiele za dużo rzeczy. Do tej pory zawsze zabierałam wszystko, bo nigdy nie wiadomo co może się przydać. W tym roku jednak postanowiłam wziąć tylko te kosmetyki, których tak naprawdę będę używać, a przynajmniej tak mi się wydaje. Starałam się podejść do tego zadania na spokojnie i wydaje mi się, że w tym roku aż tak nie przesadziłam z ilością wybranych produktów. Zdaję sobie sprawę, że wiele z Was nie zabiera żadnych kosmetyków kolorowych i zwyczajnie daje skórze odpocząć. Postanowiłam pokazać Wam zawartość tegorocznej kosmetyczki, bo sama bardzo lubię posty o tematyce wakacyjnej. Mam nadzieję, że przed wyjazdem uda mi się jeszcze pokazać część pielęgnacyjną.


Odpowiednik Essie Fiji | Eveline Mini Max 930

Jakiś czas temu pokazywałam Wam bardzo podobny odcień. Do mojej kolekcji trafił kolejny pastelowy, rozbielony róż. Oba odcienie praktycznie niewiele różnią się od siebie. Śmiało mogę jednak napisać, że zarówno jeden jak i drugi zużywam w zastraszającym tempie. Potrafię pomalować nimi paznokcie trzy, cztery razy pod rząd, a kolor nigdy mi się nie nudzi. Odcień w zależności od światła wpada w rozbielony róż albo rozbieloną biel. Bardzo ładnie kontrastuje z opaloną skórą. Muszę jednak zaliczyć go do lakierów problematycznych. Pierwsza i druga warstwa strasznie smuży, powoduje prześwity, dopiero trzecia wszystko ładnie ujednolica i wyrównuje. Trochę ciężko maluje się nim paznokcie, co pewnie poniekąd wynika z jego gęstej konsystencji. Tyle warstw, ale czasem warto się przemęczyć. Na paznokciach prezentuje się świetnie i za każdym razem jak go nosze zbieram komplementy.




W poszukiwaniu podkładu idealnego | Maybelline Affinimat

Podkład jest nieodłącznym elementem mojego makijażu, a sam jego wybór to dla mnie największe wyzwanie kosmetyczne. Obecnie jestem na etapie poszukiwania podkładu idealnego, dlatego z wielką przyjemnością kupuję i testuję nowości. Mam kilka swoich ulubieńców do których czasami wracam, ale żaden z nich nie zasługuje na miano idealnego. Dziś chciałam Wam przedstawić podkład firmy Maybelline Affinimat. Z jego poprzednikiem niezbyt się polubiłam i niestety z tą wersją również.



Zacznę od tego, że nie przemawia do mnie tego typu opakowanie. Zdecydowanie bardziej wolę szklane buteleczki z aplikatorem w postaci wygodnej pompki. Być może taka forma opakowania zajmuje więcej miejsca w kosmetyczce, ale dla mnie jest dużo wygodniejsza. Nie podoba mi się także szata graficzna. Moim zdaniem prezentuje się średnio i absolutnie niczym szczególnym się nie wyróżnia. Sama tubka jest wykonana z miękkiego plastiku. Fajnie, że producent pomyślał o tym żeby zabezpieczyć nakrętkę folią, dzięki temu mamy pewność, że nikt wcześniej nie używał podkładu. Jego konsystencja jest bardzo rzadka i bardzo lejąca. Aplikując go na dłoń należy uważać, by podkład nie spłynął.
Podkład Affinimat Maybelline łączy w sobie dwie najważniejsze cechy podkładów - matuje i dopasowuje się do odcienia skóry. Bazuje na sile absorbujących "mikrogąbeczek", które natychmiast wchłaniają nadmiar sebum, co zapewnia 100% efektu matowej skóry oraz, jak pozostałe podkłady z gamy Affinitone, idealnie stapia się z odcieniem oraz strukturą skóry, gwarantując perfekcyjne i matowe wykończenie makijażu. Dostępny w 8 odcieniach. Przeznaczony do cery mieszanej lub tłustej.

Jeśli chodzi o właściwości podkładu to jest to typowy średniak i niczym szczególnym nie powala. Nie współpracuje z moją skórą, uwydatnia i podkreśla suche skórki. Bardzo szybko się ściera. Przypudrowany wytrzymuje na mojej twarzy zaledwie trzy godziny, a potem eksponuje pory, przebarwienia oraz nieestetycznie się świeci. Makijaż wygląda nieświeżo. Niestety nie mogę go polecić. Efekt jaki daje na mojej skórze nie przypadł mi do gustu. Męczę się z nim od jakiegoś czasu i mam nadzieję, że w końcu uda mi się go zużyć. Dawałam mu kilka szans, próbując aplikować go na różne sposoby, ale za każdym razem efekt nie był satysfakcjonujący. Kompletnie się nie dogadaliśmy. Być może sprawdzi się u osób, których skóra jest normalna, nie ma żadnych problemów i w zasadzie każdy podkład dobrze się na niej prezentuje.


Róż ze srebrnym akcentem | Lakier Avon w duecie z Lovely

Bardzo lubię takie delikatne akcenty na serdecznych palcach. Na wszystkich palcach wylądował Avon Wandering Rose, natomiast palce serdeczne zdobi Lovely Snow Dust. Zarówno jeden jak i drugi lakier został już pokazany na blogu, ale dopiero ostatnio połączyłam je razem.
























Odżywka w sprayu | Gliss Kur Total Repair

Nie do końca przekonują mnie kosmetyki, które nałożone na włosy nie wymagają ich spłukania. Większość z nich zazwyczaj w moim przypadku powoduje obciążenie włosów. Również z tym produktem wiązałam pewne obawy. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. W ciągu kilkunastu miesięcy udało mi się wypróbować chyba wszystkie możliwe wersje i za każdym razem wracam po jedną z nich. Zdaję sobie sprawę z ich nieciekawego składu, ale mimo to lubię je przede wszystkim za dostępność, piękne zapachy, wygodną aplikację, ujarzmienie włosów i ochroną przed zewnętrznymi czynnikami.



Odżywka umieszczona jest w buteleczce wykonanej z miękkiego plastiku z wygodnym atomizerem. Idealnie mieści się w dłoni. Dodatkowo atomizer bardzo dobrze rozpyla mgiełkę, sprawiając że pokrywa wszystkie włosy. Jest to odżywka dwufazowa i przed użyciem konieczne jest wstrząśnięcie butelką, tak aby dwie fazy się połączyły. Nie ma z tym żadnego problemu, a obie fazy nie rozdzielają się zbyt szybko. Koniecznie muszę wspomnieć o zapachu odżywki. Jest on bardzo przyjemny, słodki i całkiem długo utrzymuje się na włosach.


Bardzo lubię działanie tej odżywki. Tak jak już wspomniałam zdaję sobie sprawę z tego, że jej skład może przerażać, ale moje włosy lubią silikony i nie przeszkadza mi to. Od samego początku nie oczekiwałam od niej dogłębnego nawilżenia i odżywienia włosów, ale lubię jej działanie głównie z tego względu, że znacznie ułatwia rozczesywanie włosów. Odkąd pamiętam zawsze miałam z tym problem, a dzięki tej odżywce i szczotce TT nie sądziłam, że może stać się to przyjemne. Spryskuję nią włosy mniej więcej od połowy długości, omijając skórę głowy i w ten sposób odżywka nie przyczynia się do przetłuszczania włosów. Po wyschnięciu włosy są gładkie, elastyczne i błyszczące. Wizualnie wyglądają też lepiej, bo odżywka ujarzmia niesforne kosmyki. Do tego jest ona bardzo wydajna.

Delikatne oczyszczanie | Isana, Peeling pod prysznic

Dziś chciałam Wam opowiedzieć o produkcie, który może nie skłania się w stronę totalnego bubla, ale swoim działaniem niestety mnie nie zachwycił. Nie jest to zły produkt, ale osobiście wolę peelingi gruboziarniste.
























Peeling umieszczony jest w miękkiej, stabilnej tubce, która stoi na zamknięciu. Bardzo cenię sobie tego typu rozwiązania, bo dzięki temu nie ma problemu z wydobyciem kosmetyku do końca. Samo zamknięcie wydaje się być solidne. Zapach peelingu to chyba największa jego zaleta. Bardzo świeży, orzeźwiający i idealny na lato. Niestety nie utrzymuje się zbyt długo na skórze, ale na chwilę przyjemności pod prysznicem zupełnie wystarcza. Samo działanie produktu określiłabym jako średnie. Osobiście używam go wraz z rękawicą masującą o której pisałam ostatnio, aby wzmocnić jego działanie. Nie jest to mocny zdzierak, czyli nie zalicza się do takich jak lubię. Owszem zawiera sporą ilość drobinek, którymi całkiem przyjemnie się masuje. Z pewnością przypadnie on osobom, które nie lubią ostrych peelingów. Plusem dla niektórych osób będzie pewnie to, że nie pozostawia tłustej powłoki, tak jak w przypadku peelingów cukrowych.
























Osobiście raczej do niego nie powrócę, bo tak jak już wspomniałam wolę mocniejsze zdzieraki. Być może jestem gruboskórna, ale lubię czuć, że z moją skórą rzeczywiście coś się dzieje. Jeśli jednak nie potrzebujecie silnego ścierania naskórka lub macie wrażliwą skórę to ten produkt jest dla Was. Dla fanek drobnoziarnistych peelingów być może będzie to idealny produkt, dla mnie niestety za słaby. Polecam przynajmniej wypróbować, tym bardziej, że jest to limitowana edycja.